wtorek, 12 kwietnia 2011

Nieślubny bękart kwasowej orgii

Kontestacja ma się ostatnio dobrze jak nigdy. Jesteśmy pokoleniem zwycięzców, nie martwimy się o demokrację, ekonomię czy demografię. Tu granice zostały dawno wyznaczone i tylko na poboczach wciąż walczą kolejne stada pieniaczy. Jednak coraz więcej pytań zadaje się osatatnio na temat wolności – Wolne Konopie, ustawa o przeciwdziałaniu narkomani... Ciekawe czasy, nie da się ukryć. A w dobie Internetu nie można wyjść z pewnego poziomu nie sięgając do klasyki kontestacji. Hunter S. Thompson? Oczywiście. Jednak tym, co właśnie naładowało moje akumulatory, było coś znacznie bardziej niepozornego.

Edypa Maas wie na początku tyle co my – nic. Strzępy informacji toną w monotonii dnia, gdy najciekawsza jest kolejna kłótnia z psychiatrą. Kim był Piers Inverarity? Dlaczego zostawił mi spadek? W iście Chandlerowskim stylu Edypa rzuca się w wir moteli, whisky, narkotyków, przeszłości, znaczków i pytań, zmierzających w niewyraźnym celu – czym jest Trystero?
Odwołanie do klasyka powieści noir nie jest przypadkowe. Thomas Pynchon, tajemniczy, od kilkudziesięciu lat niewidziany pisarz stworzył powieść którą jest nieślubnym dzieckiem Raula Diuka i Philippa Marlowe spłodzonym w trakcie kwasowej orgii. I nie jest to przesada. Klimat opowieści detektywistycznych połączony z kontrkulturową złością i przewrotną symboliką "Fear and Loathing in Las Vegas" jest po prostu niesamowity. Uwierzcie mi na słowo, na zderzeniu lat 40 i 60 mieszkają niezłe oryginały. Pynchon w wirutozerskim stylu prowadzi nas przez galerię postaci, aż w pewnym momencie gubimy wątek i kojarzymy tylko symbole, konteksty, sytuacje. Niemal każde zdanie jest osobną perełką – mistrzowskie posługiwanie się słowem i nieprawdopodobny kapitał kulturowy wyróżniają tą powieść na tle innych. Na szczęście protagonista, a w zasadzie protagonistka broni się doskonale. Edypę można śmiało stawiać w szeregu wybitnych postaci, i tylko łamię sobie głowę, czy którakolwiek aktorka jest w stanie podołać tej roli – bo ekranizacji się wręcz domagam.

Świat przedstawiony wciąga jak w dobrym filmie – gdy tylko ogarniemy jego ogrom. Początkowo Pynchon kładzie fundamenty, a po dwóch rozdziałach daje nam mapę i pozwala się rzucić w wir wydarzeń. Odwiedzamy speluny, podłe motele, domy starców, zaplecza teatrów, uniwersytety i Bóg jeden wie co jeszcze. No i postaci, postaci, postaci – amerykański sen nie wypala zupełnie jak u Thompsona, ale ma swój urok jak w znacznie późniejszym miasteczku Twin Peaks. Postacie przerażające niekoniecznie są skazane na porażkę, a dożycia końca jak u Szekspira nikt pewny być nie może. No i do tego intryga – lekko naciągana momentami, jednak tak obłożona kolejnymi smaczkami, że dajesz się wciągnąć w wir walki pocztowej.
Tak, poziom absurdu wysoki i momentami niestrawny. Nie jest to pewnie rzecz dla każdego, jednak ci, którzy docenią precyzyjną konstrukcję fabularną i dadzą się zabrać na podróż po Los Narcisos i okolicy. Zdecydowanie jedna z lepszych rzeczy, jakie ostatnio czytałem.  

środa, 30 marca 2011

Do papierosa

Tym razem dawno zapowiadany występ gościnny, prosto z Warszawy - Piotr Filip Micuła. Poznaliśmy się (a jakże) we Frankfurcie przy papierosie. Spędzaliśmy długie, ciepłe wieczory popijając piwo, rozkoszując się szumem w głowie, odgłosami imprezy i dymem. Wówczas zapoznałem go z twórczością Świetlickiego, i wtedy chyba zrodziła się ta szczególna więź, która prowadziła nas przez wspólne przygody w windzie, Wilanowie, nocnym Krakowie czy wreszcie na koncercie rzeczonego poety. A więc - papieros w dłoń i do lektury. 


Mój mały przyjacielu, papierosie. Spędziłem z Tobą więcej czasu niż z kimkolwiek. Niszczymy się nawzajem, czule zobowiązani. – napisał Marcin Świetlicki. W jakim celu miałbym zaczynać własnymi słowami list do Ciebie, skoro te słowa krakowskiego poety w zupełności oddają sens tego, co chciałbym Ci przekazać? Ale cóż, abyś sobie nie pomyślał, że jest w tym jakieś irracjonalne uczucie, pozwolę sobie na dokładne objaśnienie mojego poglądu na ten wyjątkowy związek, w jakim się znaleźliśmy.
Zawsze mnie wspierałeś w trudnych momentach. Gdy ciążyły mi powieki od zmęczenia, pozwalałeś moim oczom nie kryć się pod ich zasłoną. Gdy od tygodniowego uginania karku czułem kłucie w krzyżu, byłeś mi najlepszym środkiem uśmierzającym ból. Gdy przychodziła samotność, byłeś mi jedynym towarzyszem rozmowy. Wspólnie udźwignęliśmy niejeden wysiłek intelektualny, przedyskutowaliśmy niejeden problem i wyrobiliśmy sobie pogląd na niejedną sprawę. Często Ty milczałeś, a ja dużo mówiłem, lecz dawałeś mi zawsze do zrozumienia, że słuchasz ze skupieniem.
Uwielbiam Cię za te chwile po nieprzespanych nocach, gdy moim jedynym śniadaniem stawała się poranna kawa rozpuszczalna, a Ty towarzyszyłeś mi w podróżach ulicami naszej Warszawy. Gdy lekko oszołomiony zmęczeniem spacerowałem ulicą Marszałkowską i w uszach dźwięczała mi Kołysanka Michała Lorenca, Ty tworzyłeś ten niepowtarzalny klimat. Byłeś komponentem każdego dnia, jak bardzo nie byłby on dniem pełnym pracy, poczucia jakiejś beznadziei czy marazmu.

To Twoich francuskich krewniaków palił George Orwell, gdy w jego umyśle rodziła się wizja totalnego państwa kontrolującego nawet najdrobniejsze aspekty życia obywateli. Ich towarzystwem raczył się także Pablo Picasso, gdy natchniony wydarzeniami hiszpańskiej wojny domowej malował słynną Guernicę. Twoi amerykańscy bracia podnosili na duchu rozrzuconych po frontach całego świata alianckich żołnierzy podczas II wojny światowej. To z Tobą spędzał czas wolny Józef Piłsudski, gdy dla wypoczynku spacerował po ogrodach swojej posiadłości w Sulejówku.
Nikt nie wzbogacił mojej mowy ciała o tyle gestów, co Ty. Gdy podczas rozmowy z innymi ludźmi potrzebowałem przez chwilę coś przemyśleć, zaciągałem się długo i spoglądałem w przestrzeń. Mrużyłem oczy, gdy przez moją głowę przelatywały tysiące myśli na sekundę. Gdy nie chciałem na kogoś zwracać uwagi, zamiast kręcić się i udawać, że nic nie widzę, mogłem w całości oddać się cichej rozmowie z Tobą. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że to Tobie zawdzięczam wiele zawartych w moim życiu znajomości. Byłeś tym ideałem gospodarza wszelkich wydarzeń towarzyskich, zapoznawałeś nas ze sobą nawzajem i, narzucając pewne tematy do dyskusji, pomagałeś przełamywać pierwsze lody.
Solidarnie znosiliśmy to upokorzenie, gdy zakazywano nam pokazywać się wspólnie w wielu lokalach. Obaj rozumieliśmy, że zawsze bywaliśmy tymi nieproszonymi gośćmi, na których ludzie spoglądali pogardliwie spode łba. Razem było nam zawsze raźniej, czy to na dwudziestostopniowym mrozie, czy w palącym słońcu. Być może przyjdzie nam doczekać się lepszych czasów.
Za to Ci właśnie dziękuję, mój papierosie. Do Ciebie kieruję ten list, chociaż znasz jego treść. Napisaliśmy go razem.

niedziela, 30 stycznia 2011

"Nie śmierdzi zdechłą rybą", czyli wrażenia na gorąco z 5 serii "Skins"

Skinsów pochłonął Moloch. I nie mówię tu o samym serialu, tylko o jego idei. Burza przetoczyła się po mediach całego świata, tytuł mojego ulubionego produktu telewizji widniał na czołówkach wszystkich serwisów – a wszystko dlatego, że paru purytańskim, żrącym hamburgery psychopatom bardzo chujowa adaptacja oryginału źle się kojarzy. W sensie, że to dziecięce pornosy. Jakby im nie wystarczyły wypikane faki i maderfakery, wycięcie skrajnie kontrowersyjnych wątków, generalna układność i zamiana geja w lesbijkę. Przecież tam nawet tyłka nie było. Słowem – typowa amerykańska burza w szklance wody. A przez całą aferę gdzieś umknął uwadze ogółu start nowej, pachnącej jeszcze Bristolem serii. And now we are talking.
Nie miałem wielkich oczekiwań. To trzeba wyjaśnić na początku. Po katastrofie, jaką było Skins US i (mimo wszystko) porażce, jaką była druga seria (sezony 3 i 4), nie mogłem oczekiwać poziomu odcinków z Tonym, Sidem i resztą oryginalnej bandy. Jednak ekipa wyspiarskich magików serialowych pokazała klasę. Udało im się coś nadludzkiego – tchnęli nowego ducha w skostniałe fundamenty. Oglądamy znajome miejsca, twarze, sytuacje, ujęcia, z drugiej strony – wszystko jest świeże, interesujące, przykuwające uwagę. Warsztat reżyserski jest więcej niż poprawny, z czystego tylko zboczenia powiem, że mi się światło nie podobało.
Jednak Skins to przede wszystkim bohaterowie. I tu największe zaskoczenie – po szablonowych i w sumie nudnych postaciach poprzedniej serii dostajemy coś znacznie bliższego oryginalnemu duchowi serialu. Oczywiście, różnica kilku lat jest tu więcej niż widoczna, co pokazuje ciekawą ewolucję dyskursu telewizyjnego – główna bohaterka jako adoptowana przez dwóch gejów androgyniczna socjopatka byłaby kiedyś nie do pomyślenia. Tutaj przydaje się kolejny atut w rękawie twórców - fenomenalny sposób prowadzenia fabuły, pozwalajacy z łatwością przełamywać kolejne bariery szklanego ekranu. Podają treść w sposób tak lekki, tak nienachalny, tak przemyślany... Stosują ogromny wachlarz tricków fabularnych - proste, łatwiejsze do dekodowania sztuczki (w stylu manekinu-zabawki czy sukienki) wykorzystują w sposób nowatorski, a na to nakładają kalejdoskop przekazów na różnorakich poziomach, mieszając w postmodernistycznym kotle Nabokova, Sartre'a, MTV, Queer as Folk i wiele, wiele innych. Zabierają nas na niebywałą podróż, pełną zwrotów, zakrętów i pokonywanych w błyskawicznym tempie prostych. Fabuła wciąga, a kolejni bohaterowie pojawiają się niemal niezauważalnie, jakby byli integralną, nienaruszalną częścią tego małego uniwersum. Apodyktyczna "królowa balu", tępa przydupaska, wredna dziewczyna, rugbista, metal, stoner, geniusz-psychopata i Frankie. Frankie. Wspomniana wyżej drobniutka, chudziutka dziewczynka z zaciętym wyrazem twarzy, wystilyzowana, jakby charakteryzatornia była sanktuarium ku czci Tildy Swinton Frankie. Prosta, zagubiona, mądra, szukająca swego szczęścia, majaca świat przeciwko sobie Frankie. I, co nie mniej ważne, Frankie, o której po tych kilkudziesięciu minutach dalej gówno wiemy.
Pierwszy odcinek nowej serii Skinsów zdecydowanie nie śmierdzi rybą. Bo od tego całego analizowania, wyłapywania nawiązań, zachwycania, zadziwienia ważniejsze jest to uczucie, gdy kończy się odcinek, a ty wrzeszczysz o więcej. Jeszcze nie wrzeszczę. Nie chwalę dnia przed zachodem słońca. Jednak wierzę, że znów jesteśmy na dobrym szlaku. Przez nocny Bristol, puste ulice, rozbite szkło i skrzywione psychiki.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

10 najlepszych koncertów, na jakich dano mi być

Zaczyna się 2011, zaczyna się więc też nowy sezon koncertowy. Nie miałem czasu, żeby przejrzeć dokładnie, co się szykuje. Jedyne co wiem, to że Coldplay jest nową gwiazdą w panteonie Openera. To wystarczająco dramatyczne, by skłonić do refleksji i ucieczki w przeszłość. Kolejność w miarę przypadkowa.

Radiohead, Poznań, 2009

Hands down najlepszy koncert, na jakim byłem. Pomijam nawet kult, jakim otaczam Radiogłowych. Yorke i spółka zmietli publiczność z powierzchni planety. Olimpijska forma zespołu, niebywała setlista, energia, klimat, bisy zakończone nie granym przeważnie „Creep”... Pierwsze dźwięki 2+2=5, wniesienie na scenę bębnów do There There i przede wszystkim zagrany pod sam koniec The National Anthem – w tych wszystkich momentach przeżywałem uniesienie wręcz orgazmiczne. A kiedy dowiedziałem się, że jest nagranie całego koncertu w dobrej jakości, prawie doszedłem w spodniach. Doświadczenie muzyczna życia.


Nick Cave, Warszawa, 2006

Biurowiec, krzesełka, panowie w garniturach, panie w strojach wieczorowych, półtorej godziny opóźnienia. A w to wszystko wchodzi Nick Cave i wysadza wszystko energią bomby atomowej. Pieprzyć ballady i smętną muzykę z „Propozycji”, lepiej dać czadu – ta recepta na koncert sprawiła, że przez 2 godziny, stojąc pod barierką czułem, jakbym obcował z jakimś zapomnianym bogiem mroku i chaosu. Ogłupiały ochroniarz chciał usunąć tłum, ale Nick po prostu odpalił szluga i kazał komuś przetłumaczyć „Niech ten smutny gość spierdala i da ludziom się bawić”. Do tego cały skład obecnego Grindermana z brodatym i szalonym Ellisem na... w sumie wszystkim, co miało struny. Miód.


The Dead Weather, Gdynia, 2010

Opener wszedł w ostatni dzień, kiedy liczysz kupony, czy stać cię na bułkę, a nie kupujesz czteropaki piwa w ilość „ile doniosę do namiotu”. Publiczność umiera po szalonym pogo na The Hives. Wtedy na scenę wchodzi Jack White. I tyle w sumie można napisać, bo co się działo później, wie każdy, kto widział tego muzyka na żywo. Gitarę odkurzył tylko na jedną piosenkę (i zrywał gacie przez głowę na odległość), ale jako perkusista również czynił cuda. A reszta The Dead Weather nie odstawała ani na centymetr, szczególnie Alison Mosshart, dająca z siebie na wokalu absolutnie wszystko. Szaleństwo, bachantki i rock na najwyższym poziomie.


Mariza, Wrocław, 2010

Perełka w zestawieniu. Portugalska gwiazda muzyki fado, muzyki miłością do której zaraża w Polsce Kydryński w niedzielnych „Sjestach”. Głos z innej planety i ta atmosfera, kiedy nie rozumiesz tekstu, ale wiesz, że śpiewa się tu o rzeczach ważnych. I ta piękna chwila, kiedy artystka zeszła ze sceny i zaczęła przechadzać się między publicznością z mikrofonem, wyciskając łzy z oczu absolutnie wszystkich.


Kenny Garett, Wrocław, 2007

Uwielbiam koncerty jazzowe. A tego, co zrobił Kenny Garett nie można nazwać inaczej niż „geniusz”. Wyszedł na scenę, nic nie powiedział i po prostu zaczął grać. Dwie godziny magii, wspaniałych popisów solowych, improwizacji – wszystkiego, czego można oczekiwać od jazzu. No, ale czego się spodziewać po saksofoniście, który grywał z samym Milesem Davisem? Kwartet złożony z Garetta, pianisty o wyglądzie kolumbijskiego barona narkotykowego, młodego, czarnego basisty i perkusisty z wielkim kokiem zrobionym z dreadów wgniótł mnie w posadzkę. W 2009 w Hali Ludowej grał kwintet złożony z takich gwiazd jak John McLaughlin, Chick Corea czy Christian McBride, ale show ukradł im... Kenny Garett. Objawienie.


2manydj's, Gdynia, 2010

I znowu wracamy na zeszłorocznego Openera, tym razem dzień pierwszy i moja pierwsza wizyta na Tent Stage. Dzień, który zmienił moje podejście do muzyki elektronicznej. Klimat jakiegoś rave, tłum szalejących ludzi i dwóch braci bawiących się muzyką, wszystko polane sosem z genialnych wizualizacji. Znani też jako Soulwax, tworzyli takie rzeczy jak remix „Standing in The Way of Control” z trailera Skinsów czy mój ulubiony remix „19-2000” Gorillaz. A na żywo miksowali takie rzeczy jak Abba z Floydami czy Beethoven z Bee Gees. Na końcu zaś wystrzeliło białe confetti, a z głośników poleciało zmiksowane Joy Division. Nie wiem, jak doszedłem do namiotu.


Świetliki, Warszawa, 2010

W końcu coś polskiego. Jakkolwiek dziwna była wycieczka na artystę krakowskiego jak Wawel do stolicy, warto było, nawet mimo karnego mandatu za jazdę na gapę ostatnim metrem. Kiedy Świetlicki śpiewał o paleniu w kontekście jeszcze świeżej ustawy zakazującej kopcenia w miejscu publicznym, czuć było w powietrzu kontestację. Charyzma wokalisty, świetny warsztat muzyków i słowa, słowa, słowa. Poezja podana w najlepszym stylu. 


Depeche Mode, Łódź, 2010

Gahan i spółka odkryli eliksir nieśmiertelności. Lata mijają, zmarszczek przybywa, ale sceniczna moc ta sama. Jednak tamtego lutowego dnia frontmen, przeważnie skupiający na sobie wszystkie światła jupiterów był w cieniu introwertycznego Gore'a, w którego wstąpił duch anielski i obdarzył głosem nie z tej ziemi. Setlista bliska ideałowi i community polskich fanów w zorganizowanych akcjach robiących niezapomniane wrażenie, takich jak tysiące kolorowych baloników latających po całej łódzkiej Arenie.


Cypress Hill, Gdynia, 2010

Ostatnia wizyta na Openerze. Dzień drugi, dzień Cypress Hill. Kultowy (nie bójmy się tego słowa) skład hip-hopowy, niesamowita charyzma i tyle marihuany w powietrzu, że można by ujarać cały powiat. Gdy B-Real wyciąga blanta i śpiewa „I wanna get high, so high”, nie można być przeciwko legalizacji.


KNŻ, Wrocław, 2009

Reaktywacja mojej ulubionej formacji Kazika Staszewskiego była eventem, który nie mógł zawieść. I nie zawiódł. Rockowa energia, klimat tych pierwszych rockowych koncertów, na których wybierało się najstarzej wyglądającego kumpla, żeby kupił piwo i sam Staszewski, który mimo upływu lat wigoru nie traci. Świetna rzecz.